|
Do Australii pojechaliśmy w „podróż
przedślubną“. Norbert miał
dodatkową motywację - podążyć
trasą przodka, Sir Pawła Edmunda
Strzeleckiego, który ponad 150 lat
temu pokonał tysiące kilometrów,
by z pasją właściwą naukowcom
dokonać rewolucyjnych odkryć.
Polski podróżnik jako pierwszy
zdobył najwyższą górę Australii,
nadając jej imię Kościuszko.
Zagłębiliśmy się w literaturze o
Strzeleckim, o kulturze i religii
Aborygenów, o środowisku naturalnym
tego kraju. Po takich intelektualnych
wędrówkach poczuliśmy
wyrastające nam skrzydła i determinację,
by - mimo ograniczeń finansowych
i urlopowych - pojechać
na ten daleki kontynent, do „Krainy
Nigdy, Nigdy“. |
Wydawało się to
niemożliwością, wręcz dziwnym
obłędem, ale fantazja sprawiła, że
się udało! Co prawda Sir Strzeleckiemu
nie powiódł
się plan porwania
narzeczonej,
Adyny
Turno, a
chciał wykraść
ją z domu
nie zyskawszy
przychylności
jej
ojca, ale być
może to właśnie
szaleństwo
sprawiło,
że wyjechał
z kraju i
zyskał miano
jednego z
najbardziej
uznanych podróżników
świata. Norbertowi natomiast
się udało - nie dość, że zdobył
moje serce i przychylność moich
rodziców, to porwał do Australii
śladami szalonego i pełnego charyzmy
przodka.
Piorunujące przeżycie
Już na miejscu postanowiliśmy wynająć
na półtora miesiąca mały samochód
kampingowy. To świetny
sposób na podróżowanie, pozwalający
na całkowitą niezależność od
środków lokomocji - zatrzymywanie
się i nocleg w miejscach „gdzie
diabeł mówi dobranoc“. Dzięki temu
mogliśmy rozkoszować się samotnością
w najbardziej dziewiczych
zakątkach Australii.
Podróż wschodnim wybrzeżem z
Sydney do Cairns zajęła nam 3 tygodnie.
Codziennie w innym miejscu
o wschodzie słońca budziła nas kukaburra
- charakterystycznym głosem
przypominającym histeryczny
śmiech dorosłego. Nad oceanem lub
nad jeziorami w miasteczkach rybackich,
przy śniadaniu i porannej
kawie towarzyszyły nam zazwyczaj
stada pelikanów, krzyczące mewy,
białe papugi i przemykające kangury.
Czasami podczas rannych spacerów
mieliśmy szczęście zobaczyć
ukołysane we śnie i przytulone do
eukaliptusów koale. Przyroda australijska
narzuca swój wewnętrzny
rytm, tak różny od tempa życia
w mieście. Podróżując niejednokrotnie
zastanawialiśmy się, jaki
mamy dzień tygodnia i gdzie wczoraj
nocowaliśmy.
A gdy w maskach i rurkach wskoczyliśmy
do oceanu poczuliśmy,
jakbyśmy przekroczyli granicę
innego świata - feeria barw i
bogactwo form życia wprawiły
nas w zachwyt. Każda
chwila spędzona w Australii
była na miarę cudu
świata.
Po przejechaniu 6 tys. km
wkroczyliśmy w końcu w
australijski outback. To
było piorunujące przeżycie
- z jednej strony ciężko
było żegnać bezpieczne wybrzeże,
a z drugiej ciekawość
interioru wzrastała z każdym
dniem. Kiedy po raz pierwszy
obudziliśmy się w outbacku, w
miejscowości liczącej nie więcej niż
10 domów, i po śniadaniu ruszyliśmy
przed siebie w pustkę, doznaliśmy
uczucia przejmującej wolności
i szczęścia. Tak emocjonalnie
powitaliśmy australijski środek,
wypełniony czerwoną
ziemią, spinifexem, kopcami
termitów, ogromną ilością much i
truchłami zabitych przez samochody
kangurów, rozszarpywanych
przy drodze przez sępy. W outbacku
czuje się i myśli inaczej, to miejsce,
gdzie człowiek odarty jest z wszelkich
masek i ról społecznych. Poddając
się próbie przetrwania w tzw.
„3W“ (wymagających wyrzeczeń
warunkach) zmagaliśmy się z własnymi
słabościami natury duchowej
i cielesnej. Jednocześnie wieczorami
przy ognisku, w odgłosach
buszu i na gwieździstym niebie odkrywaliśmy
w sobie nowy potencjał
i ciekawe pomysły na życie.
Rzeczy, które dotychczas wydawały
się ważne, wypracowane w wielkomiejskiej
egzystencji, stawały się
mało istotne. Spojrzeliśmy na siebie
samych z lotu ptaka, z wyższej -
niemalże kosmicznej - perspektywy.
Tak brakuje
nam tego dystansu w życiu codziennym.
W outbacku niebo nocą
jest tak gwiaździste jak nigdzie na
świecie - zdawałoby się, że
gwiazdy i droga mleczna
są zawieszone tuż
nad głową, nic tylko
wyciągnąć dłoń. A ile
życzeń spadających z
nieboskłonu czekających
spełnienia...
Nieprzerwane
tworzenie
Australię zamieszkuje
ponad 300 tysięcy
Aborygenów, podzielonych
na różne klany,
społeczności lokalne
i dialekty, ale powiązanych
niezmiennym
od 40-60 tysięcy
lat stosunkiem do ziemi i
krajobrazu tego lądu. Dla
Aborygena cały wszechświat przesiąknięty
jest życiem duchowym i
materialnym - własne istnienie postrzega
on we współzależności z
wszelkim innym istnieniem
wszechrzeczy, rodzinami gwiazd,
drzew, roślin, zwierząt i określa to
terminem „Marzenie“ (The Dreaming).
„Marzenie“ to nieprzerwany
proces tworzenia, który rozpoczął
się dawno temu, w czasie zwanym
„Okresem marzeń“. Wtedy to
Ziemia otrzymała swe cechy materialne
od istot stwórczych, nie będących
ani ludźmi, ani zwierzętami.
Działaniom tych przedwiecznych
przodków zawdzięczać należy
rozwój flory i fauny wraz z jej częścią
zwaną rodem ludzkim. Z tych
samych czasów i od tych praprzodków
pochodzą obrzędy i uroczystości,
jak również powstałe miejsca
święte
(tzw. djang), w których
pozostawili część swej energii.
Aborygeni wierzą, że zamieszkują
Australię od początku Wszechrzeczy.
Przyjmuje się, że kultura aborygeńska
jest jedną z najstarszych
na świecie, z malowidłami naskalnymi
powszechnie uznawanymi za
pierwsze świadectwo sztuki ludzkiej.
Inwazja!
Przełomem dla tej ludności, żyjącej
własnym rytmem i według odwiecznych
wierzeń, była inwazja brytyjczyków,
którzy wtargnęli na kontynent
w 1788 roku. Nastąpił okres
prześladowań i rozlewu krwi - Aborygeni
ginęli w walkach o prawo do
swojej ziemi. Przybyli także misjonarze,
aby ich „cywilizować“, skutkiem
czego był zakaz posługiwania
się rdzennym językiem oraz zapędzenie
do rezerwatów. Krzywda, jaka
spotkała Aborygenów, dotyka
ich do tej pory, jednakże potrafią
znaleźć w sobie na tyle siły, by walczyć
o swoją kulturę, język i prawa
odziedziczone po przodkach. Na
niektórych terytoriach Australii
(zwłaszcza północnych) nadal polują,
zbierają żywność, odprawiają ceremonie,
malują, tańczą, opowiadają
swoje historie, utrwalają także
pisemnie wierzenia i mity. Kultywując
swoją bogatą tradycję rekonstruują
to, co zostało im przez zdobywców
kontynentu zabronione,
odbudowują wiarę w swoje możliwości.
Australia jest lądem Aborygenów
oddanym im w zamierzchłej
przeszłości, stanowiącym dla nich
centrum świata, o który się troszczą.
To jest ich dom. Każda część tej
ziemi jest dla nich święta: drzewa,
rzeki, woda, wiatr, zwierzęta, z którymi
dzielą planetę. Zrozumieliśmy
to przemierzając australijski
outback.
Bumerang zawsze wraca
Będąc jeszcze nad wybrzeżem, na
północy niedaleko Cairns, w Centrum
Kultury Aborygeńskiej Tjapukaji,
zapoznaliśmy się z ich historią,
kulturą i sztuką. Dokumentalny
film przybliżył nam zdarzenia
sprzed ok. 200 lat, gdy w hermetyczny
świat rdzennych mieszkańców
Australii, oparty na wierzeniach z
Okresu Marzeń wkroczyły kolonie
brytyjskie, wprowadzając chaos w
trwającą niezmiennie od tysięcy lat
harmonię istnienia w zgodzie z naturą.
Spektakl z udziałem aborygeńskich
aktorów ukazywał prapoczątki
związane ze stworzeniem
świata - wykluwające się z ogromnego
jaja istoty uosabiające bohaterów
totemicznych: tęczowy wąż,
iguana, emu, kangur, krokodyl, delfin,
pałanka, wallaby. Teatr Tańca
Aborygenów, zademonstrowany na
scenie wpisanej w naturalny krajobraz,
przedstawiał najważniejsze
rytuały związane z kulturą i mitologią
tego ludu: taniec kangura, emu,
kazuara odbywające się przy śpiewie
i
muzyce.
Poznaliśmy
tajniki medycyny naturalnej,
owoce i dary buszu, rzucaliśmy
dzidą i oczywiście bumerangiem
(naprawdę wracał!).
Aborygeni, mimo, że otrzymują regularną
pomoc od państwa, także w
postaci budynków mieszkalnych,
żyją zgodnie ze swoim rytmem, właściwym
naturze i ziemi, która daje
im pożywienie i z którą są związani
wiarą przodków. W legendarnym
Alice Springs intensywniej zetknęliśmy
się z ich codzienną egzystencją.
Naszą uwagę zwrócił ogromny
kontrast: próba wpisania się Aborygenów
od zawsze związanych z
buszem, żyjących blisko natury - w
miasto. Na krawężnikach, trawnikach
i skwerach siedzą całymi godzinami
mężczyźni i kobiety z
dziećmi, niektórzy z nich malują
obrazy
z motywami sztuki ludowej,
które dostarczają później do galerii
i otrzymują jedną dziesiątą zysku z
ich sprzedaży. Są nieufni wobec białych
i jest w ich spojrzeniu swoista
„dzikość“ właściwa ludziom żyjącym
z dala od cywilizacji, w zamkniętym
kręgu kulturowym. W
outbacku są enklawy społeczności
aborygeńskiej, ukryte głęboko w
buszu, do których
dotrzeć
można wyłącznie
samochodem
terenowym,
za opłatą
oraz zgodą
stosownych
władz. Takich
miejsc
niestety ze
względów
praktycznych
nie mieliśmy
okazji zobaczyć.
Zdumiewająca
potęga
Jednym z największych
wrażeń było dotarcie do serca
Australii - świętej góry Aborygenów
Uluru (Ayers Rock) - ogromnego
czerwonego monolitu z piaskowca
położonego w środku kontynentu,
wznoszącego się na wysokość
400 m (podobno 2/3 tej skały ukryta
jest pod ziemią). Krajobraz jak z
innej planety. Jest to miejsce mocy,
o niesłychanej sile oddziaływania,
niezmiernie energetyczne, będące
celem pielgrzymek ludzi wszystkich
ras i narodowości. Przybywają
tutaj, aby doznać mistycznych
uniesień. Rzeczywiście, w tym
miejscu tkwi ogromna siła,
wyostrzająca zmysły i
rozbudzająca potencjał
duchowy człowieka.
Święta góra pełna jest
skalnych wyżłobień, zakątków
i miejsc rytualnych
. Ślady praprzodków
obecne są w każdej
rysie i zagłębieniu na
skale i wiążą się ściśle z
wydarzeniami, które rozegrały
się tutaj w Okresie
Marzeń.
Legendy o kobietach-pytonach
Kuniya, jadowitych wężach-
-wojownikach Liru i rozgrywającej
się między nimi wojnie wpisują się
w wierzenia Aborygenów i są przez
nich odtwarzane podczas rytuałów.
Według wierzeń Uluru zbudowali w
Okresie Marzeń dwaj chłopcy, którzy
bawili się w błocie po deszczu.
Gdy skończyli zabawę, powędrowali
do Wiputa. Tu udało im się upolować
i upiec kangura. Wzmocnieni
posiłkiem, ruszyli znów na północ i
doszli do Mount Conner - góry, której
wierzchołek wygląda jak blat
stołu. Ich ciała leżą na niej do dziś w
postaci dużych, okrągłych głazów.
Przed wejściem na teren świętej
ziemi stoi tabliczka z napisem: „Witamy
w naszym miejscu, posłuchaj
owadów i ptaków, spójrz i poczuj
ziemię...“ Zdumiewająca jest potęga
tej skały, różnorodność jej zagłębień
i jaskiń przypominających
znajome kształty zwierząt, duchowość
tego miejsca energetyzująca
pięknem. Przez całą drogę towarzyszył
nam krążący nad głowami
kruk, który nas najwyraźniej śledził(!).
Jak się później dowiedzieliśmy
- odgrywa on bardzo ważną rolę
w mitologii Aborygenów. Pod
świętą górą wszystko wydawało się
takie wyraziste, soczyste, emanowało
blaskiem. Kolorowe ptaki, ślady
mrówek, motyle - cały ten świat
tętni życiem z podwójną mocą. Wieczorem
mieliśmy okazję zobaczyć
Uluru w rzadkiej
scenerii - rozświetloną
błyskawicami sypiącymi
się z burzowego
nieba.
Trasa
Strzeleckiego
Dotarliśmy i do głównego
celu naszej podróży,
szlaku Sir Pawła
Edmunda Strzeleckiego.
Krok po kroku
zdobywaliśmy kolejne
punkty podróży
wybitnego odkrywcy
- trasę rozpoczęliśmy
w Corinella, gdzie na
wzgórzu wznoszącym
się nad jeziorem stoi obelisk
jemu poświęcony. Padał deszcz
i pogoda nie sprzyjała naszym peregrynacjom,
ale myśl o tym, że Strzelecki
z trudem pokonywał 12 V 1840
roku ten ostatni (a nasz pierwszy)
punkt swojej ekspedycji, dodawał
nam motywacji. W miejscowości
Korumburra w informacji turystycznej
żywo zainteresowano się
naszą podróżą i zaopatrzono w
szczegółowe mapy szlaku Strzeleckiego.
Tym sposobem „zdobywaliśmy“
kolejne pomniki poświęcone
polskiemu eksplorerowi - w Leongatha,
Mirboo North, Koornalli, za
Traralgon w obszarze
Loy
Yang i w
Heyfield.
Ten ostatni
obelisk
znaleźliśmy
w nocy
tylko i
wyłącznie
dzięki mojej
kobiecej
intuicji.
Krążyliśmy
przez
godzinę po małym
miasteczku, pytając miejscowych
o pomnik Strzeleckiego, ale
nikt spośród 12 zapytanych osób,
nie potrafił nam go wskazać. Ba,
wręcz twierdzono, jakoby go w Heyfield
nie było. Duch Strzeleckiego
jednak nad nami czuwał - po kręceniu
się w ciemnościach miasta w
szalonym obłędzie dwóch fascynatów,
znaleźliśmy obelisk, na którym
wisiała trudna do odszyfrowania
tabliczka upamiętniająca dokonania
Pawła Edmunda.
Jeszcze jedna magia
Ziemie, które odkrył dla Australijczyków
urzekają urodą - szlak Strzeleckiego
wije się wśród zielonych
dolin i pagórków. Zdumiewa niebywała
przestrzeń i przejrzystość tych
terenów. O zachodzie słońca dojechaliśmy
do miejscowości Thredbo
leżącej u stóp Góry Kościuszki. Nie
mogliśmy uwierzyć - w Australii zastała
nas zima! Nie byliśmy przygotowani
na alpejskie warunki, ale
pragnienie wspięcia się na najwyższą
górę Australii, zdobytą po raz
pierwszy 15 lutego 1840 przez Pawła
Edmunda Strzeleckiego, było tak
silne, że spróbowaliśmy swych sił.
Ostrzegano nas przed niezbyt dobrymi
warunkami atmosferycznymi,
ale udało nam się bez żadnych
nieprzyjemnych przygód wejść na
szczyt. Była to ogromna radość, której
towarzyszyło uczucie wolności i
miłości - podobne do tych, które z
pewnością wypełniały Strzeleckiego,
gdy przesyłał swojej ukochanej
Adynie Turno kwiat z Góry Kościuszki.
Udaliśmy się też do Jindabyne,
gdzie znajduje się monumentalny
pomnik podróżnika. Dojechaliśmy
przed zachodem słońca, właśnie
przestało padać. W momencie,
kiedy wyskoczyliśmy z samochodu
nad pomnikiem na
niebie rozpostarła się podwójna
tęcza i promienie
słońca wychylające się zza
chmur oświetliły twarz Pawła
Edmunda. Jak tu nie wierzyć
w magię chwili? Czekała
nas jeszcze jedna niespodzianka.
Dowiedzieliśmy
się, że w Cooma mieszka Leszek
Strzelecki
(Australijczycy wymawiają: Les
Strezeleky). Przyjął nas bardzo serdecznie,
opowiedział o swojej genealogii,
wywodzi się z linii Piotra
Strzeleckiego - brata Pawła Edmunda,
o historycznej pasji i propagowaniu
wiedzy o zasługach polskiego
odkrywcy. Na znak przynależności
do rodziny Strzeleckich podarował
Norbertowi pamiątkę ze zjazdu
rodzinnego. Po tej nieoczekiwanej
wizycie długo rozmawialiśmy o naszej
australijskiej przygodzie, przemierzając
kolejne kilometry w stronę
Canberry i Sydney. Tym samym
zakończyliśmy ostatni etap naszej
romantycznej podróży śladami Sir
Pawła Edmunda Strzeleckiego.
Często podczas biegania po mieście
i wykonywania codziennych czynności
pojawiają się wspomnienia z
tej cudownej podróży życia - jak ciepłe
impresje, które rozgrzewają serce
i wyobraźnię, przypominając, że
marzenia są częścią naszego życia.
I od nas zależy, czy się spełniają.
Trasa
Monika Kołodziej
2006/02/12
|