Ancestry Traces Project

Wyprawa po Australii
śladami Sir Pawła Edmunda Strzeleckiego

termin: wrzesień - listopad 2004
następna:
Ameryka Północna
trasa: Sydney - Brisbane - Macay - Cairns - Normanton - Mt. Isa - McKinley - Tennant Creek - Alice Springs - Uluru (Ayers Rock) - Coober Pedy - Adelaide - Kangaroo Island - 12 Apostles - Melbourne - Trasa Strzeleckiego - Canbera





Opublikowano w Super Express USA Publishing Corp. -- http://www.seusa.info


Laureatka pierwszego miejsca konkursu podróżniczego:
Monika Kołodziej


publikacja: 12 luty 2006

[ ś c i ą g n i j   p u b l i k o w a n y   a r y t k u ł ]

"Konkurs na opowiadanie o najważniejszej podróży życia ogłosiliśmy po raz drugi. Napłynęło 31 prac z Polski, z innych państw Europy oraz z Ameryki. Prace opisywały cały świat. Jury miało więc trudne zadanie."

Elżbieta Dzikowska tak o tym mówi:
- Poziom tegorocznego konkursu uważam za bardzo wysoki. Cieszy mnie, że wpłynęły też prace opisujące podróż życia w Polsce. Przy czym duża część relacji napisana jest ładnym, literackim językiem i nadaje się do druku. Osobiście trudno było mi wyłonić zwycięzców.

Dokładnie takie same wrażenia mieli pozostali jurorzy. W końcu zdecydowano się na następujący podział nagród:

Laureaci:

  • 1. miejsce: Monika Kołodziej, Polska
  • 2. miejsce: Agnieszka Jasiński, New Jersey
  • 3. miejsce: Urszula Ulanowicz, New York
  • Wyróżnienie Prezesa SE USA: Grażyna Jabłońska, Polska

Nagrodzone i wyróżnione prace są publikowane w Magazynie SE USA Weekend. Laureatom serdecznie gratulujemy a także zapraszamy wszystkich do III Edycji Konkursu, która zostanie ogłoszona po wakacjach 2006.

Jurorami II edycji Konkursu byli:
Elżbieta Dzikowska, znana wszystkim podróżniczka, autorka wielu książek i programów telewizyjnych, fotograf;

Aneta Radziejowska, dziennikarka, autorka dwóch książek i tomiku wierszy, redaktor SE USA;

Jerzy Majcherczyk, podróżnik i odkrywca, autor kilku książek, członek The Explorers Club, prezes Polonijnego Klubu Podróżnika.


____________________________________________________________________


"Budzę się w buszu, przecieram zaspane oczy,

Wytrzepuję piasek z włosów,
Gdy jasne promienie słońca palą bez litości,
Czas ruszać w drogę, czas poszukać deszczu,
Uciec z klatki jarzącej się oślepiającym światłem żarówek,
Łapię okazję, jadę na kolejną równinę,
Omijam, doskonalę, przetrwam to, co zostawiłem za sobą".
/Jello Biafra, tłumaczenie: Paweł Bulski ("Sidewider" z płyty "Pure Chewing Satisfaction" grupy LARD, 1997r./

 

"Kto żyje bez szaleństwa mniej jest rozsądny niż mniema"
/ Francois Rochefoucauld/



Do Australii pojechaliśmy w „podróż przedślubną“. Norbert miał dodatkową motywację - podążyć trasą przodka, Sir Pawła Edmunda Strzeleckiego, który ponad 150 lat temu pokonał tysiące kilometrów, by z pasją właściwą naukowcom dokonać rewolucyjnych odkryć. Polski podróżnik jako pierwszy zdobył najwyższą górę Australii, nadając jej imię Kościuszko.

Zagłębiliśmy się w literaturze o Strzeleckim, o kulturze i religii Aborygenów, o środowisku naturalnym tego kraju. Po takich intelektualnych wędrówkach poczuliśmy wyrastające nam skrzydła i determinację, by - mimo ograniczeń finansowych i urlopowych - pojechać na ten daleki kontynent, do „Krainy Nigdy, Nigdy“.

Wydawało się to niemożliwością, wręcz dziwnym obłędem, ale fantazja sprawiła, że się udało! Co prawda Sir Strzeleckiemu nie powiódł się plan porwania narzeczonej, Adyny Turno, a chciał wykraść ją z domu nie zyskawszy przychylności jej ojca, ale być może to właśnie szaleństwo sprawiło, że wyjechał z kraju i zyskał miano jednego z najbardziej uznanych podróżników świata. Norbertowi natomiast się udało - nie dość, że zdobył moje serce i przychylność moich rodziców, to porwał do Australii śladami szalonego i pełnego charyzmy przodka.

Piorunujące przeżycie

Już na miejscu postanowiliśmy wynająć na półtora miesiąca mały samochód kampingowy. To świetny sposób na podróżowanie, pozwalający na całkowitą niezależność od środków lokomocji - zatrzymywanie się i nocleg w miejscach „gdzie diabeł mówi dobranoc“. Dzięki temu mogliśmy rozkoszować się samotnością w najbardziej dziewiczych zakątkach Australii. Podróż wschodnim wybrzeżem z Sydney do Cairns zajęła nam 3 tygodnie. Codziennie w innym miejscu o wschodzie słońca budziła nas kukaburra - charakterystycznym głosem przypominającym histeryczny śmiech dorosłego. Nad oceanem lub nad jeziorami w miasteczkach rybackich, przy śniadaniu i porannej kawie towarzyszyły nam zazwyczaj stada pelikanów, krzyczące mewy, białe papugi i przemykające kangury. Czasami podczas rannych spacerów mieliśmy szczęście zobaczyć ukołysane we śnie i przytulone do eukaliptusów koale. Przyroda australijska narzuca swój wewnętrzny rytm, tak różny od tempa życia w mieście. Podróżując niejednokrotnie zastanawialiśmy się, jaki mamy dzień tygodnia i gdzie wczoraj nocowaliśmy. A gdy w maskach i rurkach wskoczyliśmy do oceanu poczuliśmy, jakbyśmy przekroczyli granicę innego świata - feeria barw i bogactwo form życia wprawiły nas w zachwyt. Każda chwila spędzona w Australii była na miarę cudu świata. Po przejechaniu 6 tys. km wkroczyliśmy w końcu w australijski outback. To było piorunujące przeżycie - z jednej strony ciężko było żegnać bezpieczne wybrzeże, a z drugiej ciekawość interioru wzrastała z każdym dniem. Kiedy po raz pierwszy obudziliśmy się w outbacku, w miejscowości liczącej nie więcej niż 10 domów, i po śniadaniu ruszyliśmy przed siebie w pustkę, doznaliśmy uczucia przejmującej wolności i szczęścia. Tak emocjonalnie powitaliśmy australijski środek, wypełniony czerwoną ziemią, spinifexem, kopcami termitów, ogromną ilością much i truchłami zabitych przez samochody kangurów, rozszarpywanych przy drodze przez sępy. W outbacku czuje się i myśli inaczej, to miejsce, gdzie człowiek odarty jest z wszelkich masek i ról społecznych. Poddając się próbie przetrwania w tzw. „3W“ (wymagających wyrzeczeń warunkach) zmagaliśmy się z własnymi słabościami natury duchowej i cielesnej. Jednocześnie wieczorami przy ognisku, w odgłosach buszu i na gwieździstym niebie odkrywaliśmy w sobie nowy potencjał i ciekawe pomysły na życie. Rzeczy, które dotychczas wydawały się ważne, wypracowane w wielkomiejskiej egzystencji, stawały się mało istotne. Spojrzeliśmy na siebie samych z lotu ptaka, z wyższej - niemalże kosmicznej - perspektywy. Tak brakuje nam tego dystansu w życiu codziennym. W outbacku niebo nocą jest tak gwiaździste jak nigdzie na świecie - zdawałoby się, że gwiazdy i droga mleczna są zawieszone tuż nad głową, nic tylko wyciągnąć dłoń. A ile życzeń spadających z nieboskłonu czekających spełnienia...

Nieprzerwane tworzenie

Australię zamieszkuje ponad 300 tysięcy Aborygenów, podzielonych na różne klany, społeczności lokalne i dialekty, ale powiązanych niezmiennym od 40-60 tysięcy lat stosunkiem do ziemi i krajobrazu tego lądu. Dla Aborygena cały wszechświat przesiąknięty jest życiem duchowym i materialnym - własne istnienie postrzega on we współzależności z wszelkim innym istnieniem wszechrzeczy, rodzinami gwiazd, drzew, roślin, zwierząt i określa to terminem „Marzenie“ (The Dreaming). „Marzenie“ to nieprzerwany proces tworzenia, który rozpoczął się dawno temu, w czasie zwanym „Okresem marzeń“. Wtedy to Ziemia otrzymała swe cechy materialne od istot stwórczych, nie będących ani ludźmi, ani zwierzętami. Działaniom tych przedwiecznych przodków zawdzięczać należy rozwój flory i fauny wraz z jej częścią zwaną rodem ludzkim. Z tych samych czasów i od tych praprzodków pochodzą obrzędy i uroczystości, jak również powstałe miejsca święte (tzw. djang), w których pozostawili część swej energii. Aborygeni wierzą, że zamieszkują Australię od początku Wszechrzeczy. Przyjmuje się, że kultura aborygeńska jest jedną z najstarszych na świecie, z malowidłami naskalnymi powszechnie uznawanymi za pierwsze świadectwo sztuki ludzkiej.

Inwazja!

Przełomem dla tej ludności, żyjącej własnym rytmem i według odwiecznych wierzeń, była inwazja brytyjczyków, którzy wtargnęli na kontynent w 1788 roku. Nastąpił okres prześladowań i rozlewu krwi - Aborygeni ginęli w walkach o prawo do swojej ziemi. Przybyli także misjonarze, aby ich „cywilizować“, skutkiem czego był zakaz posługiwania się rdzennym językiem oraz zapędzenie do rezerwatów. Krzywda, jaka spotkała Aborygenów, dotyka ich do tej pory, jednakże potrafią znaleźć w sobie na tyle siły, by walczyć o swoją kulturę, język i prawa odziedziczone po przodkach. Na niektórych terytoriach Australii (zwłaszcza północnych) nadal polują, zbierają żywność, odprawiają ceremonie, malują, tańczą, opowiadają swoje historie, utrwalają także pisemnie wierzenia i mity. Kultywując swoją bogatą tradycję rekonstruują to, co zostało im przez zdobywców kontynentu zabronione, odbudowują wiarę w swoje możliwości. Australia jest lądem Aborygenów oddanym im w zamierzchłej przeszłości, stanowiącym dla nich centrum świata, o który się troszczą. To jest ich dom. Każda część tej ziemi jest dla nich święta: drzewa, rzeki, woda, wiatr, zwierzęta, z którymi dzielą planetę. Zrozumieliśmy to przemierzając australijski outback.

Bumerang zawsze wraca

Będąc jeszcze nad wybrzeżem, na północy niedaleko Cairns, w Centrum Kultury Aborygeńskiej Tjapukaji, zapoznaliśmy się z ich historią, kulturą i sztuką. Dokumentalny film przybliżył nam zdarzenia sprzed ok. 200 lat, gdy w hermetyczny świat rdzennych mieszkańców Australii, oparty na wierzeniach z Okresu Marzeń wkroczyły kolonie brytyjskie, wprowadzając chaos w trwającą niezmiennie od tysięcy lat harmonię istnienia w zgodzie z naturą. Spektakl z udziałem aborygeńskich aktorów ukazywał prapoczątki związane ze stworzeniem świata - wykluwające się z ogromnego jaja istoty uosabiające bohaterów totemicznych: tęczowy wąż, iguana, emu, kangur, krokodyl, delfin, pałanka, wallaby. Teatr Tańca Aborygenów, zademonstrowany na scenie wpisanej w naturalny krajobraz, przedstawiał najważniejsze rytuały związane z kulturą i mitologią tego ludu: taniec kangura, emu, kazuara odbywające się przy śpiewie i muzyce. Poznaliśmy tajniki medycyny naturalnej, owoce i dary buszu, rzucaliśmy dzidą i oczywiście bumerangiem (naprawdę wracał!). Aborygeni, mimo, że otrzymują regularną pomoc od państwa, także w postaci budynków mieszkalnych, żyją zgodnie ze swoim rytmem, właściwym naturze i ziemi, która daje im pożywienie i z którą są związani wiarą przodków. W legendarnym Alice Springs intensywniej zetknęliśmy się z ich codzienną egzystencją. Naszą uwagę zwrócił ogromny kontrast: próba wpisania się Aborygenów od zawsze związanych z buszem, żyjących blisko natury - w miasto. Na krawężnikach, trawnikach i skwerach siedzą całymi godzinami mężczyźni i kobiety z dziećmi, niektórzy z nich malują obrazy z motywami sztuki ludowej, które dostarczają później do galerii i otrzymują jedną dziesiątą zysku z ich sprzedaży. Są nieufni wobec białych i jest w ich spojrzeniu swoista „dzikość“ właściwa ludziom żyjącym z dala od cywilizacji, w zamkniętym kręgu kulturowym. W outbacku są enklawy społeczności aborygeńskiej, ukryte głęboko w buszu, do których dotrzeć można wyłącznie samochodem terenowym, za opłatą oraz zgodą stosownych władz. Takich miejsc niestety ze względów praktycznych nie mieliśmy okazji zobaczyć.

Zdumiewająca potęga

Jednym z największych wrażeń było dotarcie do serca Australii - świętej góry Aborygenów Uluru (Ayers Rock) - ogromnego czerwonego monolitu z piaskowca położonego w środku kontynentu, wznoszącego się na wysokość 400 m (podobno 2/3 tej skały ukryta jest pod ziemią). Krajobraz jak z innej planety. Jest to miejsce mocy, o niesłychanej sile oddziaływania, niezmiernie energetyczne, będące celem pielgrzymek ludzi wszystkich ras i narodowości. Przybywają tutaj, aby doznać mistycznych uniesień. Rzeczywiście, w tym miejscu tkwi ogromna siła, wyostrzająca zmysły i rozbudzająca potencjał duchowy człowieka. Święta góra pełna jest skalnych wyżłobień, zakątków i miejsc rytualnych . Ślady praprzodków obecne są w każdej rysie i zagłębieniu na skale i wiążą się ściśle z wydarzeniami, które rozegrały się tutaj w Okresie Marzeń. Legendy o kobietach-pytonach Kuniya, jadowitych wężach- -wojownikach Liru i rozgrywającej się między nimi wojnie wpisują się w wierzenia Aborygenów i są przez nich odtwarzane podczas rytuałów. Według wierzeń Uluru zbudowali w Okresie Marzeń dwaj chłopcy, którzy bawili się w błocie po deszczu. Gdy skończyli zabawę, powędrowali do Wiputa. Tu udało im się upolować i upiec kangura. Wzmocnieni posiłkiem, ruszyli znów na północ i doszli do Mount Conner - góry, której wierzchołek wygląda jak blat stołu. Ich ciała leżą na niej do dziś w postaci dużych, okrągłych głazów. Przed wejściem na teren świętej ziemi stoi tabliczka z napisem: „Witamy w naszym miejscu, posłuchaj owadów i ptaków, spójrz i poczuj ziemię...“ Zdumiewająca jest potęga tej skały, różnorodność jej zagłębień i jaskiń przypominających znajome kształty zwierząt, duchowość tego miejsca energetyzująca pięknem. Przez całą drogę towarzyszył nam krążący nad głowami kruk, który nas najwyraźniej śledził(!). Jak się później dowiedzieliśmy - odgrywa on bardzo ważną rolę w mitologii Aborygenów. Pod świętą górą wszystko wydawało się takie wyraziste, soczyste, emanowało blaskiem. Kolorowe ptaki, ślady mrówek, motyle - cały ten świat tętni życiem z podwójną mocą. Wieczorem mieliśmy okazję zobaczyć Uluru w rzadkiej scenerii - rozświetloną błyskawicami sypiącymi się z burzowego nieba.

Trasa Strzeleckiego

Dotarliśmy i do głównego celu naszej podróży, szlaku Sir Pawła Edmunda Strzeleckiego. Krok po kroku zdobywaliśmy kolejne punkty podróży wybitnego odkrywcy - trasę rozpoczęliśmy w Corinella, gdzie na wzgórzu wznoszącym się nad jeziorem stoi obelisk jemu poświęcony. Padał deszcz i pogoda nie sprzyjała naszym peregrynacjom, ale myśl o tym, że Strzelecki z trudem pokonywał 12 V 1840 roku ten ostatni (a nasz pierwszy) punkt swojej ekspedycji, dodawał nam motywacji. W miejscowości Korumburra w informacji turystycznej żywo zainteresowano się naszą podróżą i zaopatrzono w szczegółowe mapy szlaku Strzeleckiego. Tym sposobem „zdobywaliśmy“ kolejne pomniki poświęcone polskiemu eksplorerowi - w Leongatha, Mirboo North, Koornalli, za Traralgon w obszarze Loy Yang i w Heyfield. Ten ostatni obelisk znaleźliśmy w nocy tylko i wyłącznie dzięki mojej kobiecej intuicji. Krążyliśmy przez godzinę po małym miasteczku, pytając miejscowych o pomnik Strzeleckiego, ale nikt spośród 12 zapytanych osób, nie potrafił nam go wskazać. Ba, wręcz twierdzono, jakoby go w Heyfield nie było. Duch Strzeleckiego jednak nad nami czuwał - po kręceniu się w ciemnościach miasta w szalonym obłędzie dwóch fascynatów, znaleźliśmy obelisk, na którym wisiała trudna do odszyfrowania tabliczka upamiętniająca dokonania Pawła Edmunda.

Jeszcze jedna magia

Ziemie, które odkrył dla Australijczyków urzekają urodą - szlak Strzeleckiego wije się wśród zielonych dolin i pagórków. Zdumiewa niebywała przestrzeń i przejrzystość tych terenów. O zachodzie słońca dojechaliśmy do miejscowości Thredbo leżącej u stóp Góry Kościuszki. Nie mogliśmy uwierzyć - w Australii zastała nas zima! Nie byliśmy przygotowani na alpejskie warunki, ale pragnienie wspięcia się na najwyższą górę Australii, zdobytą po raz pierwszy 15 lutego 1840 przez Pawła Edmunda Strzeleckiego, było tak silne, że spróbowaliśmy swych sił. Ostrzegano nas przed niezbyt dobrymi warunkami atmosferycznymi, ale udało nam się bez żadnych nieprzyjemnych przygód wejść na szczyt. Była to ogromna radość, której towarzyszyło uczucie wolności i miłości - podobne do tych, które z pewnością wypełniały Strzeleckiego, gdy przesyłał swojej ukochanej Adynie Turno kwiat z Góry Kościuszki. Udaliśmy się też do Jindabyne, gdzie znajduje się monumentalny pomnik podróżnika. Dojechaliśmy przed zachodem słońca, właśnie przestało padać. W momencie, kiedy wyskoczyliśmy z samochodu nad pomnikiem na niebie rozpostarła się podwójna tęcza i promienie słońca wychylające się zza chmur oświetliły twarz Pawła Edmunda. Jak tu nie wierzyć w magię chwili? Czekała nas jeszcze jedna niespodzianka. Dowiedzieliśmy się, że w Cooma mieszka Leszek Strzelecki (Australijczycy wymawiają: Les Strezeleky). Przyjął nas bardzo serdecznie, opowiedział o swojej genealogii, wywodzi się z linii Piotra Strzeleckiego - brata Pawła Edmunda, o historycznej pasji i propagowaniu wiedzy o zasługach polskiego odkrywcy. Na znak przynależności do rodziny Strzeleckich podarował Norbertowi pamiątkę ze zjazdu rodzinnego. Po tej nieoczekiwanej wizycie długo rozmawialiśmy o naszej australijskiej przygodzie, przemierzając kolejne kilometry w stronę Canberry i Sydney. Tym samym zakończyliśmy ostatni etap naszej romantycznej podróży śladami Sir Pawła Edmunda Strzeleckiego. Często podczas biegania po mieście i wykonywania codziennych czynności pojawiają się wspomnienia z tej cudownej podróży życia - jak ciepłe impresje, które rozgrzewają serce i wyobraźnię, przypominając, że marzenia są częścią naszego życia. I od nas zależy, czy się spełniają.

Trasa

Trasa śladami P.E. Strzeleckiego po USA

Monika Kołodziej
Napisz do mnie

2006/02/12